HENRYK SIENKIEWICZ -
OGNIEM I MIECZEM - TOM II -
CZĘŚĆ ROZDZIAŁU XI
SPOTKANIA W KARCZMIE W BABICACH I
LIPKOWIE
spisane na podstawie
http://www.literatura.zapis.net.pl
zdjęcia ze strony
http://www.filmpolski.pl
......
Mówiono nawet między oficerami, że książę nie będzie czekał końca
elekcji
i że z Warszawy wyjedzie - ale nie była to prawda. Książę nie
tylko nie wyjechał,
ale odwiedził nawet królewicza Kazimierza w
Nieporęcie,
od którego z niezmierną łaskawością został przyjęty,
po czym
wrócił do miasta na dłuższy pobyt, którego wymagały sprawy wojskowe.
Chodziło o uzyskanie środków na wojsko - o co pilnie nastawał książę.
Przy tym za Karolowe pieniądze tworzyły się nowe regimenta dragonów
i
piechoty Jedne wysłano już na Ruś, drugie dopiero należało
do ładu
przyprowadzić. W tym celu rozsyłał książę na wszystkie strony
oficerów
biegłych w rzeczach organizacji wojskowej,
aby owe pułki przyprowadzali
do pożądanego stanu.
Został wysłany Kuszel i Wierszułł, a wreszcie
przyszła kolej i na Wołodyjowskiego.
Pewnego dnia
wezwano go przed oblicze księcia, któren taki mu dał rozkaz:
- Pojedziesz waść na Babice i Lipków do Zaborowa,
gdzie czekają konie
dla regimentu przeznaczone;
tam je opatrzysz, wybrakujesz i zapłacisz
panu Trzaskowskiemu,
a następnie przyprowadzisz je dla żołnierzy.
Pieniądze za tym moim kwitem
tu w Warszawie od płatnika odbierzesz.
Pan Wołodyjowski wziął się raźno do roboty, pieniądze odebrał i tegoż
dnia obaj z Zagłobą ruszyli do Zaborowa
w samodziesięć i z wozem, który
wiózł pieniądze. Jechali wolno, bo cała okolica z tamtej strony Warszawy
roiła się
od szlachty, służby, wozów i koni; wioski aż po Babcie były
tak zapchane, że we wszystkich chałupach mieszkali goście.
Łatwo było i
o przygodę w natłoku ludzi różnych humorów - jakoż mimo największych
starań i skromnego zachowania się
nie uniknęli jej i dwaj przyjaciele.
Dojechawszy do Babic ujrzeli przed
karczmą kilkunastu szlachty, która właśnie siadała na koń, aby jechać w
swoją drogę.
Dwa oddziały, pozdrowiwszy się wzajemnie, już miały się
pominąć, gdy nagle jeden z jeźdźców spojrzał
na pana Wołodyjowskiego i
nie rzekłszy słowa puścił się rysią ku niemu.
- A tuś mi, bratku! - zakrzyknął - chowałeś się, alem cię znalazł!...
Nie ujdziesz mi teraz! Hej! mości panowie!
- zakrzyknął na swoich
towarzyszów - a czekajcie no trocha! Mam temu oficerkowi coś powiedzieć
i chciałbym,
abyście świadkami moich słów byli.
Pan Wołodyjowski uśmiechnął się z zadowoleniem, bo poznał pana Charłampa.
- Bóg mi świadkiem, żem się nie chował - rzekł - i sam waćpana
szukałem, aby się go zapytać,
czyliś rankor jeszcze dla mnie zachował,
ale cóż! nie mogliśmy się spotkać.
- Panie Michale - szepnął Zagłoba - po służbie jedziesz!
- Pamiętam - mruknął Wołodyjowski.
- Stawaj do sprawy! - wrzeszczał Charłamp. - Mości panowie! Obiecałem
temu młodzikowi, temu gołowąsowi,
że mu uszy obetnę - i obetnę, jakem Charłamp! oba, jakem Charłamp! Bądźcie świadkami, waszmościowie,
a ty,
młodziku, stawaj do sprawy!
- Nie mogę, jak mnie Bóg miły, nie mogę! - mówił Wołodyjowski -
pofolgujże mi wasze choć parę dni!
- Jak to nie możesz? tchórz cię obleciał? Jeśli w tej chwili nie
staniesz, toć opłazuję, aż ci się dziadek i babka przypomni.
O bąku! o
gzie jadowity! w drogę wchodzić umiesz, naprzykrzać się umiesz, językiem
kąsać umiesz,
a do szabli cię nie ma! Tu wmieszał się pan Zagłoba.
- Widzi mi się, że waszmość w piętkę gonisz - rzekł do Charłampa - i
bacz, żeby cię ten bąk naprawdę nie ukąsił,
bo wtedy żadne plastry nie
pomogą. Tfu! do diabła, czy nie widzisz, że ten oficer za służbą jedzie?
Spójrz na ten wóz z pieniędzmi, które do regimentu wieziemy, i zrozum,
do kaduka, iż strażując przy skarbie
ten oficer swoją osobą nie
rozporządza i pola dać ci nie może. Kto tego nie rozumie, ten kiep, nie
żołnierz!
Pod wojewodą ruskim służym i nie takich bijaliśmy jak waćpan,
ale dziś nie można, a co się odwlecze, to nie uciecze.
- Jużci pewno, że kiedy z pieniędzmi jadą, to nie mogą - rzekł jeden
z towarzyszów Charłampa.
- A co mnie do ich pieniędzy! - krzyczał niepohamowany pan Charłamp -
niech mi pole daje, bo inaczej płazować zacznę.
- Pola dziś nie dam, ale parol kawalerski dam - rzekł pan Michał - że
się stawię za trzy lub cztery dni, gdzie chcecie,
jak tylko sprawy po
służbie załatwię. A nie będziecie się waszmościowie tą obietnicą
kontentować,
to każę cynglów ruszać, bo będę myślał, że nie ze szlachtą
i nie z żołnierzami, ale z rozbójnikami mam do czynienia.
Wybierajcie
tedy, do wszystkich diabłów, gdyż nie mam czasu tu stać!
Słysząc to eskortujący dragoni zwrócili natychmiast rury muszkietów
ku napastnikom, a ten ruch, również jak
i stanowcze słowa pana Michała
widoczne wywarły wrażenie na towarzyszach pana Charłampa. „Już też
pofolguj
- mówili mu - sameś żołnierz, wiesz, co to służba, a to pewna,
że satysfakcję otrzymasz, bo to śmiała jakaś sztuka,
jak i wszyscy spod
ruskich chorągwi... Pohamuj się, póki prosim.”
Pan Charłamp rzucał się jeszcze przez chwilę, ale wreszcie
zmiarkował, że albo towarzyszów rozgniewa,
albo ich na niepewną walkę z
dragonami narazi, więc zwrócił się do Wołodyjowskiego i rzekł:
- Dajesz tedy parol, że się stawisz?
- Sam cię poszukam, choćby za to, że o taką rzecz dwa razy pytasz...
Stawię się w czterech dniach;
dziś mamy środę, niechże będzie w sobotę
po południu, we dwie godzin... Obieraj miejsce.
- Tu w Babicach siła gości - rzekł Charłamp - mogłyby jakowe
impedimenta się zdarzyć.
Niechże będzie tu obok, w Lipkowie, tam już
spokojnie i mnie niedaleko, bo nasze kwatery w Babicach.
- A waćpanów taka sama będzie liczna kompania jak dziś? - pytał
przezorny Zagłoba.
- O, nie trzeba! - rzekł Charłamp - przyjadę tylko ja i panowie
Sieliccy, moi krewni...
Waszmościowie też, spero, bez dragonów
staniecie.
- Może u was w asystencji wojskowej do pojedynku stają - rzekł pan
Michał - u nas nie ma takiej mody.
- Tedy w czterech dniach, w sobotę, w Lipkowie? - rzekł Charłamp. -
Znajdziem się przed karczmą, a teraz z Bogiem!
- Z Bogiem! - rzekł Wołodyjowski i Zagłoba.
Przeciwnicy rozjechali się spokojnie.
Pan Michał był uszczęśliwiony z przyszłej zabawy
i obiecywał sobie
zrobić prezent panu Longinowi z obciętych wąsów petyhorca. Jechał więc w
dobrej myśli do Zaborowa,
gdzie zastał i królewicza Kazimierza, któren
tam na łowy przyjechał. Wszelako pan Michał z daleka tylko widział
przyszłego pana, bo śpieszył się. We dwa dni sprawy ułatwił, konie
obejrzał, zapłacił pana Trzaskowskiego,
wrócił do Warszawy i na termin,
ba! nawet o godzinę za wcześnie stanął w Lipkowie wraz z Zagłobą i panem Kuszlem,
którego na drugiego świadka zaprosił. Zajechawszy przed karczmę, którą Żyd trzymał, weszli do izby,
aby
gardła trochę miodem przepłukać, i przy szklenicy zabawiali się rozmową.
- Parchu, a pan jest w domu? - pytał karczmarza Zagłoba.
- Pan w mieście.
- A siła u was szlachty stoi w Lipkowie?
- U nas pusto. Jeden tylko pan stanął tu u mnie i siedzi w alkierzu -
bogaty pan ze służbą i końmi.
- A czemu do dworu nie zajechał?
- Bo widać naszego pana nie zna. Zresztą dwór zamknięty od miesiąca.
- A może to Charłamp? - rzekł Zagłoba.
- Nie - rzekł Wołodyjowski. - Miał być we dwie godzin po południu.
- Ej, panie Michale, mnie się widzi, że to on.
- Co znowu!
- Pójdę, zajrzę, kto to jest. Żydzie, a dawno ten pan stoi?
- Dziś przyjechał, nie ma dwóch godzin.
- A nie wiesz, skąd on jest?
- Nie wiem, ale musi być z daleka, bo konie miał zniszczone; ludzie
mówili, że zza Wisły.
- Czemu on tedy aż tu, w Lipkowie, stanął?
- Kto jego wie?
- Pójdę, zobaczę - powtórzył Zagłoba - może kto znajomy. - I
zbliżywszy się do zamkniętych drzwi alkierza zapukał
w nie rękojeścią i
ozwał się:
- Mości panie, można wejść?
- A kto tam? - ozwał się głos ze środka.
- Swój - rzekł Zagłoba uchylając drzwi. -Z przeproszeniem waszmości,
może nie w porę?
- dodał wsadzając głowę do alkierza.
Nagle
cofnął się, drzwiami trzasnął, jakoby śmierć zobaczył. Na twarzy jego
malował się przestrach w połączeniu
z największym zdumieniem, usta
otworzył i spoglądał obłąkanymi oczyma na Wołodyjowskiego i Kuszla.
- Co waćpanu jest? - pytał Wołodyjowski.
- Na rany Chrystusa! cicho - rzekł Zagłoba - tam... Bohun!
- Kto? co się waści stało?
- Tam... Bohun!
Obaj oficerowie podnieśli się na równe nogi.
- Czyś waść rozum stracił? Miarkuj się: kto?
- Bohun! Bohun!
- Nie może być!
- Jakom żyw! jak tu przed wami stoję, klnę się na Boga i wszystkich
świętych!
- Czegożeś się waść tak stropił? - rzekł Wołodyjowski. - Jeśli on tam
jest, to Bóg podał go w nasze ręce.
Uspokój się waść Jestżeś pewny, że
to on?
- Jako że z waćpanem mówię! Widziałem go, szaty przewdziewa.
- A on waćpana widział?
- Nie wiem, zdaje się, że nie.
Wołodyjowskiemu oczy zaiskrzyły się jak węgle.
- Żydzie! - rzekł z cicha, kiwając gwałtownie ręką. - Chodź tu!...
Czy są drzwi z alkierza?
- Nie ma, jeno przez tę izbę.
- Kuszel! pod okno! -szepnął pan Michał. - O, już nam teraz nie
ujdzie!
Kuszel nie mówiąc ni słowa wybiegł z izby.
- Przyjdź waćpan do siebie - rzekł Wołodyjowski. - Nie nad waścinym,
ale nad jego karkiem zguba wisi.
Co on ci może, uczynić? - nic.
- Ja też jeno ze zdziwienia nie mogę ochłonąć! - odparł Zagłoba, a w
duchu pomyślał: „Prawda! czego ja się mam bać?
Pan Michał przy mnie -
niech się Bohun boi!”
I nasrożywszy się okrutnie, chwycił za rękojeść szabli.
- Panie Michale, już on nie powinien nam ujść!
- Czy to jeno on? bo mi się jeszcze wierzyć nie chce. Co by on tu
robił?
- Chmielnicki go na przeszpiegi przysłał. To najpewniejsza rzecz!
Czekaj, panie Michale.
Chwycimy go i postawimy kondycję: albo kniaziównę
odda, albo zagrozimy mu, że go wydamy sprawiedliwości.
- Byle kniaziównę oddał, jechał go sęk!
- Ba! ale czy nas nie za mało? dwóch i Kuszel trzeci? Będzie się on
bronił jak wściekły, a ludzi też ma kilku.
- Charłamp z dwoma przyjedzie - będzie nas sześciu ! dość... Cyt!
W tej chwili otworzyły się drzwi i Bohun wszedł do izby.
Nie musiał on poprzednio dostrzec zaglądającego do alkierza Zagłoby,
gdyż teraz na jego widok drgnął nagle
i jakoby płomień przeleciał mu
przez oblicze, ą ręka z szybkością błyskawicy spoczęła na głowni szabli
- ale wszystko to trwało jedno mgnienie oka. Wnet ów płomień zgasł w
jego twarzy, która jednak przybladła nieco.
Zagłoba patrzył nań i nie mówił nic - ataman również stał milczący; w
izbie słyszałbyś przelatującą muchę
i ci dwaj ludzie, których losy
plątały się w tak dziwny sposób, udawali w tej chwili, że się nie znają.
Trwało to dość długo. Panu Michałowi wydało się, że upływają wieki
całe.
- Żydzie - rzekł nagle Bohun - daleko stąd do Zaborowa?
- Niedaleko - odparł Żyd. - Wasza mość zaraz jedzie?
- Tak jest - rzekł Bohun i skierował się ku drzwiom izby wiodącym do
sieni.
- Za pozwoleniem! - zabrzmiał głos Zagłoby.
Watażka zatrzymał się od razu, jakby w ziemię wrósł, i zwróciwszy się
ku Zagłobie, wpił w niego swe czarne,
straszne źrenice.
- Czego waść życzysz? - spytał krótko.
- Ej, bo mnie się zdaje, że my się skądciś znamy. A czy my
się to nie na weselu w chutorze na Rusi widzieli?
- A tak jest! - rzekł hardo watażka kładąc znowu rękę na głowni.
- Jak zdrowie służy? - pytał Zagłoba. - Bo waćpan tak jakoś nagle
wtedy z chutoru wyjechał,
że i pożegnać się nie miałem czasu.
- A waszmość tego żałował?
- Pewnie, że żałowałem, bylibyśmy potańcowali: kompania się
zwiększyła.
(Tu pan Zagłoba wskazał na Wołodyjowskiego.)
Właśnie ten oto
kawaler nadjechał, który rad by się był z waścią bliżej poznać.
- Dość tego! - krzyknął pan Michał wstając nagle - zdrajco, aresztuję
cię!
- A to jakim prawem? - spytał ataman, podnosząc dumnie głowę.
- Boś buntownik, wróg Rzeczypospolitej i na przeszpiegi tu
przyjechałeś.
- A waść coś za jeden?
- O! nie będę się tobie wywodził, ale mi się nie wymkniesz!
- Zobaczymy! - rzekł Bohun. - Nie wywodziłbym się i ja waszmości,
ktom jest, gdybyś mnie jako żołnierz na szable wyzwał,
ale skoro
aresztem grozisz, to ci się wywiodę: oto jest list, który od hetmana
zaporoskiego
do królewicza Kazimierza wiozę, i nie znalazłszy go w
Nieporęcie, do Zaborowa za nim jadę.
Jakże to mnie będziesz teraz
aresztował?
To rzekłszy Bohun spojrzał dumnie i szydersko na Wołodyjowskiego, a
pan Michał zmieszał się bardzo, jak ogar,
który czuje, że mu się
zwierzyna wymyka, i nie wiedząc, co ma począć, zwrócił pytający wzrok na
Zagłobę.
Nastała ciężka chwila milczenia.
- Ha! - rzekł Zagłoba - trudno! Skoro jesteś posłańcem, tedy cię
aresztować nie możemy,
ale z szablą się temu oto kawalerowi nie
nadstawiaj, bo jużeś raz przed nim umykał, aż ziemia jęczała.
Twarz Bohuna powlokła się purpurą, bo w tej chwili poznał
Wołodyjowskiego. Wstyd i zraniona duma zagrały naraz
w nieustraszonym
watażce. Wspomnienie to ucieczki paliło go jak ogień. Była to jedyna nie
starta plama
na jego sławie mołojeckiej, którą nad życie i nad wszystko
kochał.
A nieubłagany Zagłoba ciągnął dalej z zimną krwią:
- Ledwieś i hajdawerków nie zgubił, aż litość tego kawalera tknęła, i
życie ci darował. Tfu! mości mołojcze!
białogłowską masz twarz, ale i
białogłowskie serce. Byłeś odważny ze starą kniaziową i z dzieciuchem
kniaziem,
ale z rycerzem dudy w miech! Listy tobie wozić, panny porywać,
nie na wojnę chodzić.
Jak mnie Bóg miły, na własne oczy widziałem, jak hajdawerki oblatywały. Tfu, tfu! Ot i teraz o szabli gadasz,
bo list
wieziesz. Jakże to nam się z tobą potykać, gdy tym pismem się
zasłaniasz? Piasek w oczy, piasek w oczy,
mości mołojcze!... Chmiel
dobry żołnierz, Krzywonos dobry, ale wielu jest między kozactwem
drapichrustów!
Bohun posunął się nagle ku panu Zagłobie, a pan Zagłoba zasunął się
również szybko za pana Wołodyjowskiego,
tak że dwaj młodzi rycerze
stanęli przed sobą oko w oko.
- Nie od strachu ja przed waćpanem uciekał, ale by ludzi ratować! -
mówił Bohun.
- Nie wiem, dla jakich tam przyczyn umykałeś, ale wiem, żeś umykał - rzecze pan Michał.
- Wszędy dam waści pole, choćby tu zaraz.
- Wyzywasz mnie? - pytał przymrużając oczy Wołodyjowski.
- Ty mnie sławę mołojecką wziął, ty mnie pohańbił! mnie twojej krwi
potrzeba.
- To i zgoda - rzekł Wołodyjowski.
- Volenti non fit iniuria - dodał Zagłoba. - Ale któż królewiczowi
list odda?
- Niechże was głowa o to nie boli; to moja sprawa!
- Bijcie się tedy, kiedy nie może być inaczej - mówił Zagłoba. -
Gdyby ci się też poszczęściło, mości watażko,
z tym oto kawalerem -
bacz, że ja drugi staję. A teraz chodź, panie Michale, przed sień, mam
coś pilnego powiedzieć.
Dwaj przyjaciele wyszli i odwołali Kuszla spod okna alkierza, po czym
Zagłoba rzekł:
- Mości panowie, zła nasza sprawa. On naprawdę ma list do królewicza
- zabijemy go, to kryminał.
Pomnijcie, że kaptur propter securitatem
loci w dwóch milach od pola elekcji sądzi - a to wszakże quasi poseł!
Ciężka sprawa! Musimy się chyba potem gdzie schować albo może książę nas
osłoni - inaczej może być źle.
A znowu puszczać go wolno - jeszcze
gorzej. Jedyna to sposobność oswobodzenia naszej niebogi.
Gdy go nie
będzie na świecie, łatwiej jej odszukamy. Bóg sam widocznie chce jej i
Skrzetuskiemu pomóc
- ot, co jest! Radźmy, mości panowie.
- Waść przecie znajdziesz jaki fortel? - rzekł Kuszel.
- Już to przez mój fortel sprawiłem, że on sam nas wyzwał. Ale trzeba
świadków, obcych ludzi.
Moja myśl jest, aby na Charłampa zaczekać. Biorę
to na siebie, że on pierwszeństwa ustąpi
i w potrzebie będzie świadczył, jakośmy zostali wyzwani i musieliśmy się bronić.
Trzeba się też i od Bohuna wywiedzieć lepiej, gdzie dziewczynę ukrył. Jeśli ma zginąć, nic
mu po niej
- może powie, gdy go zaklniemy. A nie powie - to i tak
lepiej, by nie żył. Trzeba wszystko przezornie i roztropnie czynić.
Głowa pęka, mości panowie.
- Któż się będzie z nim bił? - pytał Kuszel.
- Pan Michał pierwszy, ja drugi - rzekł Zagłoba.
- A ja trzeci.
- Nie może być - przerwał pan Michał - ja się jeden biję, i na tym
koniec. Położy mnie, to jego szczęście
- niechże jedzie zdrów.
- O! jam mu już zapowiedział - rzekł Zagłoba - ale jeśli tak
waszmościowie postanowicie, to ustąpię.
- No, jego wola, czy i z waćpanem ma się bić, ale więcej z nikim.
- Chodźmy tedy do niego.
- Chodźmy.
Poszli i zastali Bohuna w głównej izbie, popijającego miód. Watażka
już był spokojny zupełnie.
- Posłuchaj no, waćpan - rzekł Zagłoba - bo to są ważne sprawy, o
których chcemy z tobą pomówić.
Waćpan wyzwałeś tego kawalera - dobrze,
ale trzeba ci wiedzieć, że skoro posłujesz, to cię prawo broni,
boś do
politycznego narodu, nie między dzikie bestie przyjechał. Owóż nie
możemy ci dać pola inaczej,
chyba przy świadkach zapowiesz, żeś sam z
własnej ochoty wyzwał. Przyjedzie tu kilku szlachty,
z którymi mieliśmy
się pojedynkować - przed nimi to oświadczysz; my zaś damy ci kawalerski
parol,
że jeślić się poszczęści z panem Wołodyjowskim, tedy odjedziesz
wolno i nikt ci nie będzie stawiał przeszkód,
chyba że jeszcze ze mną
zmierzyć się zechcesz.
- Zgoda - rzekł Bohun - powiem przy owej szlachcie i ludziom moim
zapowiem,
aby list odwieźli i Chmielnickiemu powiedzieli; jeśli zginę,
żem ja sam wyzwał.
A poszczęści mnie Bóg z tym kawalerem sławę mołojecką
odzyskać, tak i waćpana jeszcze potem na szabelki poproszę.
To rzekłszy spojrzał Zagłobie w oczy, a Zagłoba zmieszał się nieco,
kaszlnął, splunął i odrzekł:
- Zgoda. Gdy się z tym moim uczniem popróbujesz, poznasz, jaką ze mną
będziesz miał robotę. Ale mniejsza z tym...
Jest drugie punctum,
ważniejsze, w którym do sumienia twego się odwołujemy, gdyż luboś Kozak,
chcemy cię jako kawalera traktować. Waćpan porwałeś kniaziównę Helenę Kurcewiczównę,
narzeczoną naszego towarzysza i przyjaciela, i trzymasz
ją w ukryciu. Wiedz, że gdybyśmy cię o to zapozwali,
nic by ci nie
pomogło, że cię Chmielnicki posłem swoim kreował, bo to jest raptus puellae, gardłowa sprawa,
która by tu wnet sądzona była. Ale gdy do
bitwy masz iść i możesz zginąć, wejdź w siebie: co się z tą niebogą
stanie,
gdy zginiesz? zali jej zła i zguby chcesz ty, który ją miłujesz?
zali ją pozbawisz opieki? na hańbę i nieszczęście wydasz?
zali katem jej
i po śmierci jeszcze chcesz zostać?
Tu głos pana Zagłoby zabrzmiał niezwykłą mu powagą, a Bohun pobladł -
i pytał:
- Czego wy ode mnie chcecie?
- Wskaż nam miejsce jej uwięzienia, abyśmy na wypadek twojej śmierci
mogli ją odnaleźć i narzeczonemu oddać.
Bóg będzie miał litość nad twoją
duszą, jeśli to uczynisz.
Watażka wsparł głowę na dłoniach i zamyślił się głęboko, a trzej
towarzysze pilnie śledzili zmiany w tej ruchliwej twarzy,
która nagle
oblała się takim smutkiem tkliwym, jakby na niej nigdy gniew ani
wściekłość, ani żadne srogie uczucia
nie grały i jakby ten człowiek
tylko do kochania i tęsknoty był stworzony. Długi czas trwało milczenie,
aż wreszcie przerwał je głos Zagłoby; który drżał, mówiąc następne
słowa:
- Jeżeliś zaś ją już pohańbił, niechże cię Bóg potępi, a ona niech
choć w klasztorze znajdzie schronienie...
Bohun podniósł oczy wilgotne, roztęsknione i tak mówił:
- Jeśli ja ją pohańbił? Ot, nie wiem, jak wy miłujecie, panowie
szlachta, rycerze i kawalery, ale ja Kozak,
ja ją w Barze od śmierci i
hańby obronił, a potem w pustynię wywiózł - i tam jak oka w głowie
pilnował,
palca na nią nie skrzywił, do nóg padał i czołem bił jak przed
obrazem. Kazała precz iść, tak poszedł
- i nie widział jej więcej, bo
wojna-matka trzymała.
- Bóg to waści na sądzie policzy! - rzekł odetchnąwszy głęboko
Zagłoba.
- Ale zali ona tam bezpieczna? Tam Krzywonos i Tatary!
- Krzywonos pod Kamieńcem leży, a mnie do Chmielnickiego posłał
pytać, czy pod Kudak ma iść - i już pewno poszedł,
a tam, gdzie ona
jest, nie ma ni Kozaków, ni Lachów, ni Tatarów - ona tam bezpieczna.
- Gdzie ona tedy?
- Słuchajcie, panowie Lachy! Niech będzie, jak chcecie - powiem ja
wam, gdzie ona jest, i wydać ją każę,
ale za to wy mnie dajcie
kawalerski wasz parol, że jeśli mnie Bóg poszczęści, tak wy nie
będziecie już jej szukać.
Wy za siebie przyrzeczcie i za pana
Skrzetuskiego przyrzeczcie, a ja wam powiem.
Trzej przyjaciele spojrzeli po sobie.
- My tego nie możem uczynić! - rzekł Zagłoba.
- O, jako żywo, nie możem! - wykrzyknęli Kuszel i Wołodyjowski.
- Tak? - rzekł Bohun i brwi jego ściągnęły się, a oczy zaiskrzyły. -
Czemuż to wy, panowie Lachy,
nie możecie tego uczynić?
- Bo pan Skrzetuski jest nieobecny, a oprócz tego wiedz o tym, że
żaden z nas szukać jej nie przestanie,
choćbyś i pod ziemię ją ukrył.
- Tak wy by taki targ ze mną uczynili: ty, Kozacze, duszę oddaj, a my
tobie szablą! O, nie doczekacie!
A co to wy myśleli, że u mnie szabla
kozacka nie ze stali, że już nade mną jak krucy nad ścierwem kraczecie?
A czemu to mnie ginąć, nie wam? Wam trzeba mojej krwi, a mnie waszej!
Zobaczymy, kto czyjej dostanie!
- Więc nie powiesz?
- A po co mnie mówić? Na pohybel-że wam wszystkim!
- Na pohybel tobie! Warteś, by cię na szablach roznieść.
- Spróbujcie! - rzekł watażka wstając nagle.
Kuszel i Wołodyjowski porwali się również z ławy.
Groźne spojrzenia poczęły się krzyżować, wezbrane gniewem piersi
oddychały mocniej i nie wiadomo,
do czego by doszło, gdyby nie Zagłoba,
który, spojrzawszy w okno, wykrzyknął:
- Charłamp ze świadkami przyjechał!
Jakoż po chwili rotmistrz petyhorski wraz z dwoma towarzyszami,
panami Sielickimi, weszli do izby.
Po pierwszych powitaniach Zagłoba
wziął ich na stronę i począł rzecz wyłuszczać.
A prawił tak wymownie, że wnet przekonał, zwłaszcza iż zapewnił, że
pan Wołodyjowski prosi tylko o krótką zwłokę
i wnet po walce z Kozakiem
stanąć jest gotów. Tu pan Zagłoba począł opowiadać, jak stara i straszna
jest nienawiść
wszystkich żołnierzy księcia do Bohuna, jako on jest
wrogiem całej Rzeczypospolitej
i jednym z najokrutniejszych
rebelizantów, wreszcie jak kniaziównę porwał, pannę ze szlacheckiego
domu
i narzeczoną szlachcica, któren jest zwierciadłem wszystkich cnót
rycerskich.
„A gdy waszmościowie szlachtą jesteście i do braterstwa się
poczuwacie, wspólna tedy to jest nasza krzywda,
którą się stanowi całemu
w osobie jednego wyrządza - zali więc ścierpicie, aby nie była
pomszczona?”
Pan Charłamp czynił w początku trudności i mówił, że skoro tak jest,
to należy Bohuna natychmiast rozsiekać,
„a pan Wołodyjowski niechaj po
staremu ze mną staje”. Musiał mu na nowo tłumaczyć pan Zagłoba
dlaczego
to nie może być i że nawet nie po rycersku byłoby w tylu na jednego
napadać.
Szczęściem, pomogli mu panowie Sieliccy, obaj ludzie rozsądni i
stateczni, aż dał się na koniec uparty Litwin przekonać
i na zwłokę
zezwolił. Tymczasem Bohun poszedł do swoich ludzi i powrócił z esaułem
Eliaszeńkiem,
któremu zapowiedział jako do bitwy dwóch szlachty wyzwał,
po czym powtórzył głośno to samo wobec
pana Charłampa i panów
Sielickich.
- My zaś oświadczamy - rzekł Wołodyjowski - iż jeśli wyjdziesz
zwycięzcą z walki ze mną, tedy od woli twej zależy,
czy jeszcze zechcesz
się bić z panem Zagłobą, a w żadnym razie nikt więcej cię nie będzie
wyzywał ani też kupą
na cię nie napadną i odjedziesz, gdzie chcesz - na
co parol kawalerski dajem i waszmościów teraz przybyłych prosimy,
aby ze
swej strony także to przyrzekli.
- Przyrzekamy - rzekli uroczyście Charłamp i dwaj Sieliccy.
Wówczas Bohun wręczył list Chmielnickiego do królewicza Eliaszeńce i
rzekł:
- Ty ceje pyśmo korolewiczu widdasz i koły ja pohybnu, tak ty skażesz
i jomu, i Chmielnickomu,
szczo moja wyna buła i szczo ne zdradoju mene
zabyły.
Zagłoba, któren pilne miał oko na wszystko, zauważył, że na ponurej twarzy
Eliaszeńki nie odbił się najmniejszy niepokój
- widać zbyt był pewny
swego atamana.
Tymczasem Bohun zwrócił się dumnie do szlachty.
- No, komu śmierć, komu życie - rzekł. - Możem iść.
- Czas, czas! - odrzekli wszyscy zasadzając poły od kontuszów za pasy
i biorąc pod pachy szable.
Wyszli przed karczmę i skierowali się ku rzeczce, która płynęła śród
zarośli głogów, dzikich róż, tarek i choiny.
Listopad postrącał
wprawdzie liść z krzewin, ale gęstwa tak była zbita, że czerniała jakoby
wstęga kiru, het,
przez puste pola aż ku lasom. Dzień był wprawdzie
blady, ale pogodny tą melancholiczną pogodą jesieni, pełną słodyczy.
Słońce bramowało łagodnie złotem obnażone gałęzie drzew i rozświecało
żółte wydmy piaszczyste ciągnące się
nieco opodal prawego brzegu
rzeczki. Zapaśnicy i ich świadkowie szli właśnie ku onym wydmom.
- Tam się zatrzymamy - rzekł Zagłoba.
- Zgoda! - odpowiedzieli wszyscy.
Zagłoba coraz był niespokojniejszy, na koniec zbliżył się do
Wołodyjowskiego i szepnął:
- Panie Michale...
- A co?
- Na miłość boską, panie Michale, starajże się! W twoim teraz ręku
los Skrzetuskiego, wolność kniaziówny,
twoje własne życie i moje, bo
broń Boże na ciebie przygody, ja sobie z tym zbójem nie dam rady.
- To czemuś go waść wyzywał?
- Słowo się rzekło. Ufałem w ciebie, panie Michale, ale ja już stary,
oddech mam krótki, zatyka mnie,
a ten gładysz może skakać jak cyga.
Cięty to ogar, panie Michale.
- Postaram się - rzekł mały rycerz.
- Boże ci dopomóż. Nie trać ducha!
- Zaś tam!
W tej chwili zbliżył się ku nim jeden z panów Sielickich.
- Cięta jakaś sztuka ten wasz Kozak - szepnął. - Tak sobie z nami
poczyna, jak równy, jeśli nie jak lepszy.
Hu! co za fantazja! musiała
się jego matka na jakiego szlachcica zapatrzyć.
- E! - rzekł Zagłoba - prędzej się jaki szlachcic na jego matkę
zapatrzył.
- I mnie się tak widzi - rzekł Wołodyjowski.
- Stawajmy! - zawołał nagle Bohun.
- Stawajmy, stawajmy!
Stanęli. Szlachta półkolem. Wołodyjowski i Bohun naprzeciw siebie.
Wołodyjowski, jako to człowiek w takich rzeczach wytrawny, choć
młody, naprzód nogą piasek zmacał, czy twardy,
po czym rzucił okiem
naokoło, chcąc wszystkie nierówności gruntu poznać - i widać było, że
sprawy wcale nie lekceważył.
Przecie przychodziło mu mieć do czynienia z
rycerzem na całą Ukrainę najsławniejszym, o
którym lud pieśni śpiewał
i którego imię - jak Ruś szeroka - aż do Krymu
było znane. Pan Michał, prosty porucznik dragonów,
wiele sobie po owej
walce obiecywał, bo albo śmierć sławną, albo równie sławne zwycięstwo,
więc niczego nie zaniedbał,
aby się godnym takiego przeciwnika okazać.
Dlatego także niezwykłą miał w twarzy powagę,
którą dojrzawszy Zagłoba
aż przeląkł się. „Traci fantazję - pomyślał - już po nim, a zatem i po
mnie!”
Tymczasem Wołodyjowski zbadawszy
dokładnie grunt począł odpinać kurtę.
- Chłodno jest - rzekł - ale się rozgrzejemy.
Bohun poszedł za jego przykładem i zrzucili obaj zwierzchnie ubranie,
tak że pozostali tylko w hajdawerach
i w koszulach; następnie poczęli
zawijać na prawej ręce rękawy.
Ale jakże marnie wyglądał mały pan Michał przy rosłym i silnym
atamanie! Prawie go nie było widać.
Świadkowie z niepokojem spoglądali
na szeroką pierś Kozaka, na olbrzymie muskuły widne spod zawiniętego
rękawa,
podobne do sęków i węzłów. Zdawało się, iż to mały kogucik staje
do walki z potężnym jastrzębiem stepowym.
Nozdrza Bohuna rozwarły się
jakby zawczasu krew wietrząc, twarz skróciła się mu tak,
iż czarna
grzywa zdawała się do brwi sięgać, i szabla drgała mu w ręku
- oczy
drapieżne utkwił w przeciwnika i czekał komendy.
A pan Wołodyjowski spojrzał jeszcze pod światło na ostrze szabli,
ruszył żółtymi wąsikami i stanął w pozycji.
- Jatki tu proste będą! - mruknął do Sielickiego Charłamp.
Wtem zabrzmiał trochę drżący głos Zagłoby:
- W imię boże! zaczynajcie!
HENRYK SIENKIEWICZ -
OGNIEM I MIECZEM - TOM II -
ROZDZIAŁ XII
POJEDYNEK WOŁODYJOWSKIEGO Z BOHUNEM
Świstnęły
szable i ostrze szczęknęło o ostrze. Wnet zmienił się plac boju, bo
Bohun natarł z taką wściekłością,
że pan Wołodyjowski uskoczył w tył
kilka kroków i świadkowie również musieli się cofnąć.
Błyskawicowe
zygzaki szabli Bohuna były tak szybkie, że przerażone oczy obecnych nie
mogły za nimi nadążyć
- zdało im się, że pan Michał całkiem jest nimi
otoczony, pokryty i że Bóg jeden chyba zdoła go wyrwać
spod tej nawałności piorunów. Ciosy zlały się w jeden nieustający świst, pęd
poruszanego powietrza uderzał o twarze.
Furia watażki wzrastała;
ogarniał go dziki szał bojowy - i parł przed sobą Wołodyjowskiego jak
huragan
- a mały rycerz cofał się ciągle i tylko się bronił. Wyciągnięta
jego prawica nie poruszała się prawie wcale,
dłoń tylko sama zataczała bez ustanku małe, ale szybkie jak myśl półkola i chwytał szalone cięcia
Bohunowe,
ostrze podstawiał pod ostrze, odbijał i znów się zasłaniał, i
jeszcze się cofał, oczy utkwił w oczach Kozaka
i śród wężowych błyskawic
wydawał się spokojny, jeno na policzki wystąpiły mu plamy czerwone.
Pan Zagłoba przymknął oczy - i słyszał tylko cios za ciosem, zgrzyt
za zgrzytem.
„Broni się jeszcze!” - pomyślał.
- Broni się jeszcze! - szeptali panowie Sieliccy i Charłamp.
- Już przyparty do wydmy - dodał cicho Kuszel.
Zagłoba znów otworzył oko i spojrzał.
Plecy Wołodyjowskiego opierały się prawie o wydmę, ale widocznie nie
był dotąd ranny,
jeno rumieńce na jego twarzy stały się żywsze, a kilka
kropel potu wystąpiło mu na czoło.
Serce Zagłoby zabiło nadzieją. „Przecie i z pana Michała gracz nad gracze - pomyślał - a i tamten
znuży się nareszcie.”
Jakoż twarz Bohuna stała się blada, pot perlił mu także czoło, ale
opór podniecał tylko jego wściekłość:
białe kły błysnęły mu spod wąsów,
a z piersi wydobywało się chrapanie wściekłości.
Wołodyjowski nie spuszczał go z oka i bronił się ciągle. Nagle poczuwszy za sobą wydmę zebrał się w sobie
- już patrzącym
zdawało się, że padł - on tymczasem pochylił się, skurczył, przysiadł i
rzucił całą swoją osobą
niby kamieniem w pierś Kozaka.
- Atakuje! - wykrzyknął Zagłoba.
- Atakuje! - powtórzyli inni.
Tak było w istocie: watażka cofał się teraz, a mały rycerz poznawszy
już całą siłę przeciwnika nacierał tak żwawo,
że świadkom dech zamarł w
piersi: widocznie poczynał się rozgrzewać, nozdrza rozdęły mu się - małe oczki sypały skry;
przysiadał i zrywał się, zmieniał w jednym mgnieniu
pozycje, zataczał kręgi naokół watażki
i zmuszał go do obracania się na
miejscu.
- O, mistrz! o, mistrz! - wołał Zagłoba.
- Zginiesz! - ozwał się nagle Bohun.
- Zginiesz! - odpowiedział jak echo Wołodyjowski.
Wtem Kozak sztuką najbieglejszym tylko szermierzom znaną przerzucił
nagle szablę z prawej ręki do lewej
i dał cios od lewicy tak okropny, że
pan Michał, jakby piorunem rażony, padł na ziemię.
- Jezus Maria! - krzyknął Zagłoba.
Ale pan Michał padł umyślnie i właśnie dlatego szabla Bohunowa
przecięła tylko powietrze, mały rycerz zaś zerwał się
jak dziki kot i
całą niemal długością ostrza ciął straszliwie w odkrytą pierś Kozaka.
Bohun zachwiał się, postąpił krok, ostatnim wysileniem dał ostatnie
pchnięcie; pan Wołodyjowski odbił je z łatwością,
uderzył jeszcze po
dwakroć w pochylony łeb - szabla wysunęła się z bezwładnych rąk Bohuna
i
padł twarzą na piasek, który wnet zaczerwienił się pod nim szeroką
kałużą krwi.
Eliaszeńko, obecny przy bitwie, rzucił się na ciało atamana. Świadkowie przez jakiś czas nie mogli słowa przemówić,
a pan Michał
milczał także; wsparł się obu rękoma na szabelce i oddychał ciężko.
Zagłoba pierwszy przerwał milczenie:
- Panie Michale, pójdź w moje objęcia! - rzekł z rozczuleniem.
Otoczyli go tedy kołem.
- Toś waść gracz pierwszej wody! Niech waści kule biją! - mówili
panowie Sieliccy.
- Waść, widzę, ścichapęk! - rzekł Charłamp. - Stanę ja waszmości,
żeby nie mówiono, iżem się uląkł,
ale choćbyś i mnie miał waszmość tak
pochlastać, zawszeć winszuję, winszuję!
- Et, dalibyście sobie waszmościowie pokój; bo w rzeczy nie macie się
o co bić - mówił Zagłoba.
- Nie może być, bo tu chodzi o moją reputację - odparł petyhorzec -
za którą chętnie dam gardło.
- Nic mi po waścinym gardle, zaniechajmy się lepiej - rzecze
Wołodyjowski - gdyż prawdę waćpanu powiedziawszy,
tom mu tam w drogę,
gdzie myślisz, nie wchodził. Wejdzie tam waćpanu kto inny, lepszy ode
mnie - ale nie ja.
- Jak to?
- Parol kawalerski.
- To już sobie dajcie pokój - wołali Sieliccy i Kuszel.
- Niechże i tak będzie - rzekł Charłamp otwierając ramiona.
Pan Wołodyjowski padł w nie i poczęli się całować, aż echo rozlegało
się po wydmach - pan Charłamp zaś mówił:
- Niechże waści nie znam, żebyś zaś tak pochlastał podobnego
wielkoluda! A i szablą umiał on też obracać.
- Anim się spodziewał, żeby taki był fechmistrz! I skąd on się mógł
tego wyuczyć?
Tu
uwaga powszechna zwróciła się znów na leżącego watażkę, którego Eliaszeńko obrócił przez ten czas twarzą do góry
i z płaczem szukał w
nim znaków życia. Twarzy Bohuna nie można było rozeznać, bo pokryły ją
sople krwi,
która wypłynęła z ran w głowę zadanych i wnet ścięła się na
chłodnym powietrzu.
Koszula na piersiach również była cała we krwi, ale
dawał jeszcze znaki życia.
Widocznie był w konwulsji przedśmiertnej,
nogi jego drgały, a palce skrzywione na kształt szponów darły piasek.
Zagłoba spojrzał i machnął ręką.
- Ma dosyć! - rzekł - żegna się ze światem.
- Aj! - rzekł jeden z Sielickich spoglądając na ciało - to już trup.
- Ba! prawie na dzwona pocięty.
- Nie lada to był rycerz - mruknął kiwając głową Wołodyjowski.
- Wiem coś o tym - dodał Zagłoba.
Tymczasem Eliaszeńko chciał dźwignąć i unieść nieszczęsnego atamana,
ale że był człowiek dość wątły i niemłody,
a Bohun prawie do olbrzymów
należał - więc nie mógł. Do karczmy było kilka staj, a Bohun lada chwila
mógł skonać;
esauł widząc to zwrócił się do szlachty.
- Pany! - wołał składając ręce. - Na Spasa i Swiatuju-Preczystuju,
pomożite!
Ne dajte, szczob win tutki szczez jak sobaka. Ja staryj, ne
zdużaju, a lude dałeko...
Szlachta spojrzała po sobie. Zawziętość, przeciw Bohunowi znikła już
we wszystkich sercach.
- Pewnie, że trudno go tu jak psa zostawić - mruknął pierwszy
Zagłoba.
- Skorośmy z nim na pojedynek stanęli, to już on dla nas nie chłop,
ale żołnierz, któremu taka pomoc się należy...
Kto ze mną poniesie,
mości panowie?
- Ja - rzekł Wołodyjowski.
- To go ponieście na mojej burce - dodał Charłamp.
Po chwili Bohun leżał już na opończy, której końce pochwycili
Zagłoba, Wołodyjowski, Kuszel i Eliaszeńko
- i cały orszak w
towarzystwie Charłampa i panów Sielickich udał się wolnym krokiem ku
karczmie.
- Twarde ma życie - rzekł Zagłoba - jeszcze się rusza. Mój Boże, żeby
mnie kto powiedział, że na jego niańkę wyjdę
i że go będę tak niósł,
myślałbym, że kpi ze mnie! Zbyt mam czułe serce, sam wiem o tym, ale
trudno!
Jeszcze mu i rany opatrzę. Mam nadzieję, że na tym świecie już
się nie spotkamy więcej:
niechże mile mię wspomina na tamtym!
- To myślisz waszmość, że on żadną miarą nie wyżyje? - pytał Charłamp.
- On? nie dałbym za jego żywot starego wiechcia. Tak już było
napisano i nie mogło go minąć, bo choćby mu się było
z panem
Wołodyjowskim powiodło, to by moich rąk nie uszedł. Ale wolę, że się tak
stało, bo już i tak krzyki są na mnie
jako na mężobójcę bez litości. A
co ja mam robić, jak mi kto w drogę wlezie?
Panu Duńczewskiemu pięćset
złotych basarunku musiałem zapłacić, a wiadomo waszmościom,
że dobra
ruskie nijakiej teraz intraty nie przynoszą.
- Prawda, że to waszmościów do szczętu tam splądrowano - rzekł Charłamp.
- Uff! Ciężki ten mołojec - mówił dalej Zagłoba - ażem się
zasapał!...
Splądrowano, bo splądrowano, ale mam też nadzieję, że nam exulibus sejm jakowąś prowizję obmyśli
- inaczej na śmierć
pochudniemy... Ciężki też on, ciężki!... Patrzcie, waszmościowie, znowu
zaczyna krwawić;
skocz no waćpan, panie Charłamp, do karczmy, żeby Żyd
chleba z pajęczyną zagniótł.
Nie pomoże to wiele temu nieborakowi, ale
opatrunek chrześcijańska rzecz i lżej mu będzie umierać.
Żywo, panie Charłamp!
Pan Charłamp wysunął się naprzód i gdy na koniec wniesiono watażkę do izby,
Zagłoba wnet zabrał się z wielką znajomością rzeczy i wprawą do
opatrunku.
Krew zatamował, rany pozalepiał, po czym zwrócił się do Eliaszeńki.
- A ty, dziadu, tu niepotrzebny - rzekł. - Jedź co prędzej do
Zaborowa, proś, żeby cię przed oblicze pańskie puszczono,
i list oddaj,
a opowiedz, coś widział, tak wszystko, jak było. Jeśli zełżesz, będę
wiedział,
bom królewicza jegomości zaufany, i szyję ci uciąć każę.
Chmielnickiemu też kłaniaj się ode mnie, bo mnie zna i miłuje.
Pogrzeb
sprawimy twemu atamanowi uczciwy, a ty rób swoje, po kątach się nie
włócz, bo cię gdzie zatłuką,
nim się zdołasz wywieść, ktoś taki. Bywaj
zdrów! ruszaj, ruszaj!
- Pozwólcie, panie, zostać choć dopóty, dopóki nie ostygnie.
- Ruszaj, mówię ci! - rzekł groźnie Zagłoba - a nie, to cię każę
chłopom do Zaborowa odstawić.
A kłaniaj się Chmielnickiemu.
Eliaszeńko pokłonił się w pas i wyszedł, Zagłoba zaś rzekł jeszcze do
Charłampa i Sielickich:
- Wyprawiłem tego Kozaka, bo co on tu ma jeszcze do roboty?... A
niechże go naprawdę gdzie zatłuką,
co łatwo się może zdarzyć, to na nas
by winę zwalono. Pierwsi zasławczycy i pokurcze kanclerscy wrzeszczeliby
na całe gardło, że ludzie księcia wojewody wymordowali wbrew prawom
boskim całe poselstwo kozackie.
Ale mądra głowa na wszystko poradzi. Nie
damy my się tym gładyszom, tym łuszczybochenkom,
tym podwikarzom w kaszy
zjeść, a i waćpanowie też świadczcie w potrzebie, jak się wszystko
odbyło
i że on to sam nas wyzwał. Muszę też jeszcze wójtowi tutejszemu
przykazać, aby go tam jakoś pochował.
Nie wiedzą tu oni, kto to taki;
będą myśleli, że to szlachcic, i pochowają uczciwie.
Nam też czas w
drogę, panie Michale, bo trzeba jeszcze księciu wojewodzie zdać relację.
Chrapliwy oddech Bohuna przerwał dalsze słowa pana Zagłoby.
- Oho, już dusza szuka sobie drogi! - rzekł szlachcic. - Już też i
ciemno się robi; po omacku pójdzie na tamten świat.
Ale skoro tej naszej
nieszczęsnej niebogi nie pohańbił, to dajże mu Boże wieczny odpoczynek -
amen!...
Jedźmy, panie Michale... Z serca odpuszczam mu wszystkie winy,
choć co prawda, więcej ja jemu w drogę lazłem
niż on mnie. Ale teraz
koniec. Bywajcie waszmościowie zdrowi, miło mi było poznać tak zacnych
kawalerów.
Pamiętajcie jeno świadczyć w potrzebie.
|