HENRYK SIENKIEWICZ
OGNIEM I MIECZEM
TOM II
ROZDZIAŁ XII
Świstnęły
szable i ostrze szczęknęło o ostrze. Wnet zmienił się plac boju, bo
Bohun natarł z taką wściekłością, że pan Wołodyjowski uskoczył w tył
kilka kroków i świadkowie również musieli się cofnąć. Błyskawicowe
zygzaki szabli Bohuna były tak szybkie, że przerażone oczy obecnych nie
mogły za nimi nadążyć - zdało im się, że pan Michał całkiem jest nimi
otoczony, pokryty i że Bóg jeden chyba zdoła go wyrwać spod tej
nawałności piorunów. Ciosy zlały się w jeden nieustający świst, pęd
poruszanego powietrza uderzał o twarze. Furia watażki wzrastała;
ogarniał go dziki szał bojowy - i parł przed sobą Wołodyjowskiego jak
huragan - a mały rycerz cofał się ciągle i tylko się bronił. Wyciągnięta
jego prawica nie poruszała się prawie wcale, dłoń tylko sama zataczała
bez ustanku małe, ale szybkie jak myśl półkola i chwytał szalone cięcia
Bohunowe, ostrze podstawiał pod ostrze, odbijał i znów się zasłaniał, i
jeszcze się cofał, oczy utkwił w oczach Kozaka i śród wężowych błyskawic
wydawał się spokojny, jeno na policzki wystąpiły mu plamy czerwone.
Pan Zagłoba przymknął oczy - i słyszał tylko cios za ciosem, zgrzyt
za zgrzytem.
„Broni się jeszcze!” - pomyślał.
- Broni się jeszcze! - szeptali panowie Sieliccy i Charłamp.
- Już przyparty do wydmy - dodał cicho Kuszel.
Zagłoba znów otworzył oko i spojrzał.
Plecy Wołodyjowskiego opierały się prawie o wydmę, ale widocznie nie
był dotąd ranny, jeno rumieńce na jego twarzy stały się żywsze, a kilka
kropel potu wystąpiło mu na czoło.
Serce Zagłoby zabiło nadzieją.
„Przecie i z pana Michała gracz nad gracze - pomyślał - a i tamten
znuży się nareszcie.”
Jakoż twarz Bohuna stała się blada, pot perlił mu także czoło, ale
opór podniecał tylko jego wściekłość: białe kły błysnęły mu spod wąsów,
a z piersi wydobywało się chrapanie wściekłości.
Wołodyjowski nie spuszczał go z oka i bronił się ciągle.
Nagle poczuwszy za sobą wydmę zebrał się w sobie - już patrzącym
zdawało się, że padł - on tymczasem pochylił się, skurczył, przysiadł i
rzucił całą swoją osobą niby kamieniem w pierś Kozaka.
- Atakuje! - wykrzyknął Zagłoba.
- Atakuje! - powtórzyli inni.
Tak było w istocie: watażka cofał się teraz, a mały rycerz poznawszy
już całą siłę przeciwnika nacierał tak żwawo, że świadkom dech zamarł w
piersi: widocznie poczynał się rozgrzewać, nozdrza rozdęły mu się - małe
oczki sypały skry; przysiadał i zrywał się, zmieniał w jednym mgnieniu
pozycje, zataczał kręgi naokół watażki i zmuszał go do obracania się na
miejscu.
- O, mistrz! o, mistrz! - wołał Zagłoba.
- Zginiesz! - ozwał się nagle Bohun.
- Zginiesz! - odpowiedział jak echo Wołodyjowski.
Wtem Kozak sztuką najbieglejszym tylko szermierzom znaną przerzucił
nagle szablę z prawej ręki do lewej i dał cios od lewicy tak okropny, że
pan Michał, jakby piorunem rażony, padł na ziemię.
- Jezus Maria! - krzyknął Zagłoba.
Ale pan Michał padł umyślnie i właśnie dlatego szabla Bohunowa
przecięła tylko powietrze, mały rycerz zaś zerwał się jak dziki kot i
całą niemal długością ostrza ciął straszliwie w odkrytą pierś Kozaka.
Bohun zachwiał się, postąpił krok, ostatnim wysileniem dał ostatnie
pchnięcie; pan Wołodyjowski odbił je z łatwością, uderzył jeszcze po
dwakroć w pochylony łeb - szabla wysunęła się z bezwładnych rąk Bohuna i
padł twarzą na piasek, który wnet zaczerwienił się pod nim szeroką
kałużą krwi.
Eliaszeńko, obecny przy bitwie, rzucił się na ciało atamana.
Świadkowie przez jakiś czas nie mogli słowa przemówić, a pan Michał
milczał także; wsparł się obu rękoma na szabelce i oddychał ciężko.
Zagłoba pierwszy przerwał milczenie:
- Panie Michale, pójdź w moje objęcia! - rzekł z rozczuleniem.
Otoczyli go tedy kołem.
- Toś waść gracz pierwszej wody! Niech waści kule biją! - mówili
panowie Sieliccy.
- Waść, widzę, ścichapęk! - rzekł Charłamp. - Stanę ja waszmości,
żeby nie mówiono, iżem się uląkł, ale choćbyś i mnie miał waszmość tak
pochlastać, zawszeć winszuję, winszuję!
- Et, dalibyście sobie waszmościowie pokój; bo w rzeczy nie macie się
o co bić - mówił Zagłoba.
- Nie może być, bo tu chodzi o moją reputację - odparł petyhorzec -
za którą chętnie dam gardło.
- Nic mi po waścinym gardle, zaniechajmy się lepiej - rzecze
Wołodyjowski - gdyż prawdę waćpanu powiedziawszy, tom mu tam w drogę,
gdzie myślisz, nie wchodził. Wejdzie tam waćpanu kto inny, lepszy ode
mnie - ale nie ja.
- Jak to?
- Parol kawalerski.
- To już sobie dajcie pokój - wołali Sieliccy i Kuszel.
- Niechże i tak będzie - rzekł Charłamp otwierając ramiona.
Pan Wołodyjowski padł w nie i poczęli się całować, aż echo rozlegało
się po wydmach - pan Charłamp zaś mówił:
- Niechże waści nie znam, żebyś zaś tak pochlastał podobnego
wielkoluda! A i szablą umiał on też obracać.
- Anim się spodziewał, żeby taki był fechmistrz! I skąd on się mógł
tego wyuczyć?
Tu
uwaga powszechna zwróciła się znów na leżącego watażkę, którego
Eliaszeńko obrócił przez ten czas twarzą do góry i z płaczem szukał w
nim znaków życia. Twarzy Bohuna nie można było rozeznać, bo pokryły ją
sople krwi, która wypłynęła z ran w głowę zadanych i wnet ścięła się na
chłodnym powietrzu. Koszula na piersiach również była cała we krwi, ale
dawał jeszcze znaki życia. Widocznie był w konwulsji przedśmiertnej,
nogi jego drgały, a palce skrzywione na kształt szponów darły piasek.
Zagłoba spojrzał i machnął ręką.
- Ma dosyć! - rzekł - żegna się ze światem.
- Aj! - rzekł jeden z Sielickich spoglądając na ciało - to już trup.
- Ba! prawie na dzwona pocięty.
- Nie lada to był rycerz - mruknął kiwając głową Wołodyjowski.
- Wiem coś o tym - dodał Zagłoba.
Tymczasem Eliaszeńko chciał dźwignąć i unieść nieszczęsnego atamana,
ale że był człowiek dość wątły i niemłody, a Bohun prawie do olbrzymów
należał - więc nie mógł. Do karczmy było kilka staj, a Bohun lada chwila
mógł skonać; esauł widząc to zwrócił się do szlachty.
- Pany! - wołał składając ręce. - Na Spasa i Swiatuju-Preczystuju,
pomożite! Ne dajte, szczob win tutki szczez jak sobaka. Ja staryj, ne
zdużaju, a lude dałeko...
Szlachta spojrzała po sobie. Zawziętość, przeciw Bohunowi znikła już
we wszystkich sercach.
- Pewnie, że trudno go tu jak psa zostawić - mruknął pierwszy
Zagłoba.
- Skorośmy z nim na pojedynek stanęli, to już on dla nas nie chłop,
ale żołnierz, któremu taka pomoc się należy... Kto ze mną poniesie,
mości panowie?
- Ja - rzekł Wołodyjowski.
- To go ponieście na mojej burce - dodał Charłamp.
Po chwili Bohun leżał już na opończy, której końce pochwycili
Zagłoba, Wołodyjowski, Kuszel i Eliaszeńko - i cały orszak w
towarzystwie Charłampa i panów Sielickich udał się wolnym krokiem ku
karczmie.
- Twarde ma życie - rzekł Zagłoba - jeszcze się rusza. Mój Boże, żeby
mnie kto powiedział, że na jego niańkę wyjdę i że go będę tak niósł,
myślałbym, że kpi ze mnie! Zbyt mam czułe serce, sam wiem o tym, ale
trudno! Jeszcze mu i rany opatrzę. Mam nadzieję, że na tym świecie już
się nie spotkamy więcej: niechże mile mię wspomina na tamtym!
- To myślisz waszmość, że on żadną miarą nie wyżyje? - pytał Charłamp.
- On? nie dałbym za jego żywot starego wiechcia. Tak już było
napisano i nie mogło go minąć, bo choćby mu się było z panem
Wołodyjowskim powiodło, to by moich rąk nie uszedł. Ale wolę, że się tak
stało, bo już i tak krzyki są na mnie jako na mężobójcę bez litości. A
co ja mam robić, jak mi kto w drogę wlezie? Panu Duńczewskiemu pięćset
złotych basarunku musiałem zapłacić, a wiadomo waszmościom, że dobra
ruskie nijakiej teraz intraty nie przynoszą.
- Prawda, że to waszmościów do szczętu tam splądrowano - rzekł
Charłamp.
- Uff! Ciężki ten mołojec - mówił dalej Zagłoba - ażem się
zasapał!... Splądrowano, bo splądrowano, ale mam też nadzieję, że nam
exulibus sejm jakowąś prowizję obmyśli - inaczej na śmierć
pochudniemy... Ciężki też on, ciężki!... Patrzcie, waszmościowie, znowu
zaczyna krwawić; skocz no waćpan, panie Charłamp, do karczmy, żeby Żyd
chleba z pajęczyną zagniótł. Nie pomoże to wiele temu nieborakowi, ale
opatrunek chrześcijańska rzecz i lżej mu będzie umierać. Żywo, panie
Charłamp!
Pan
Charłamp wysunął się naprzód i gdy na koniec wniesiono watażkę do izby,
Zagłoba wnet zabrał się z wielką znajomością rzeczy i wprawą do
opatrunku. Krew zatamował, rany pozalepiał, po czym zwrócił się do
Eliaszeńki.
- A ty, dziadu, tu niepotrzebny - rzekł. - Jedź co prędzej do
Zaborowa, proś, żeby cię przed oblicze pańskie puszczono, i list oddaj,
a opowiedz, coś widział, tak wszystko, jak było. Jeśli zełżesz, będę
wiedział, bom królewicza jegomości zaufany, i szyję ci uciąć każę.
Chmielnickiemu też kłaniaj się ode mnie, bo mnie zna i miłuje. Pogrzeb
sprawimy twemu atamanowi uczciwy, a ty rób swoje, po kątach się nie
włócz, bo cię gdzie zatłuką, nim się zdołasz wywieść, ktoś taki. Bywaj
zdrów! ruszaj, ruszaj!
- Pozwólcie, panie, zostać choć dopóty, dopóki nie ostygnie.
- Ruszaj, mówię ci! - rzekł groźnie Zagłoba - a nie, to cię każę
chłopom do Zaborowa odstawić. A kłaniaj się Chmielnickiemu.
Eliaszeńko pokłonił się w pas i wyszedł, Zagłoba zaś rzekł jeszcze do
Charłampa i Sielickich:
- Wyprawiłem tego Kozaka, bo co on tu ma jeszcze do roboty?... A
niechże go naprawdę gdzie zatłuką, co łatwo się może zdarzyć, to na nas
by winę zwalono. Pierwsi zasławczycy i pokurcze kanclerscy wrzeszczeliby
na całe gardło, że ludzie księcia wojewody wymordowali wbrew prawom
boskim całe poselstwo kozackie. Ale mądra głowa na wszystko poradzi. Nie
damy my się tym gładyszom, tym łuszczybochenkom, tym podwikarzom w kaszy
zjeść, a i waćpanowie też świadczcie w potrzebie, jak się wszystko
odbyło i że on to sam nas wyzwał. Muszę też jeszcze wójtowi tutejszemu
przykazać, aby go tam jakoś pochował. Nie wiedzą tu oni, kto to taki;
będą myśleli, że to szlachcic, i pochowają uczciwie. Nam też czas w
drogę, panie Michale, bo trzeba jeszcze księciu wojewodzie zdać relację.
Chrapliwy oddech Bohuna przerwał dalsze słowa pana Zagłoby.
- Oho, już dusza szuka sobie drogi! - rzekł szlachcic. - Już też i
ciemno się robi; po omacku pójdzie na tamten świat. Ale skoro tej naszej
nieszczęsnej niebogi nie pohańbił, to dajże mu Boże wieczny odpoczynek -
amen!... Jedźmy, panie Michale... Z serca odpuszczam mu wszystkie winy,
choć co prawda, więcej ja jemu w drogę lazłem niż on mnie. Ale teraz
koniec. Bywajcie waszmościowie zdrowi, miło mi było poznać tak zacnych
kawalerów. Pamiętajcie jeno świadczyć w potrzebie. |